Październik w on*arte to miesiąc kobiet. I to im, performerkom, malarkom, dziewiarkom, designerkom - słowem: artystkom - oddajemy głos. O budowaniu własnej marki, pieniężnym tabu i mongolskiej władczyni i biznesie w duchu Witkacego opowiada Natasza Rogozińska vel Natopticum.


Sztuka osobliwa, gabinet osobliwości - tak piszesz i mówisz o swojej marce, czyli Natopticum. Dlaczego postawiłaś właśnie na osobliwość?

Wedle słownika języka polskiego PWN „panoptikum” to „zbiór osobliwości lub wystawa rzeczy osobliwych”. I dla mnie słowo „osobliwy” jest szalenie ważne, bo oznacza coś ekscentrycznego, wymyślnego i niecodziennego, pełnego drugich znaczeń, ukrytych symboli i dziwacznych historii. Podam taki przykład - parę lat temu zmarł mój dziadek, po którym pozostała góra rzeczy do uporządkowania, w tym mnóstwo starych pocztówek, znaczków, papieru. I nagle się okazuje, że papiery pochodzą z fabryki rodzinnej stojącej w centrum Poznania, która po wojnie przeszła w ręce państwa. I o którą pół rodziny latami walczyło w sądach, niestety bezskutecznie. Pożółkłe już ze starości papiery trafiły w moje ręce i teraz używam ich do tworzenia prac, które właśnie przez ten papier będą niosły dalej naszą papierniczą historię. Kiedy farba wnika w papier, łączy się z nim i tworzy coś nowego, co jednocześnie zawiera w sobie tyle historii - to jest dla mnie osobliwość.

Nie da się mówić o twojej twórczości bez kontekstu zaangażowania. O co walczysz lub - jaką opowieść chcesz puścić dalej w świat?

Z jednej strony walczę o świadomość, która odnosi się do spraw bardzo współczesnych i codziennych. Jeśli wiemy, że w XV wieku pewna Wielkopolanka przebrała się za swojego brata i uciekła do Krakowa, by w męskim przebraniu móc korzystać z przywilejów edukacji zarezerwowanych wtedy tylko dla chłopców, to inaczej patrzymy na dostęp dziewczynek i kobiet do nauki na przestrzeni dziejów. Chciałabym, żebyśmy miały świadomość tych historii, bo one dają nam nowe punkty odniesienia. W tej chwili myślę o moim projekcie jako o tworzeniu współczesnej kroniki kobiet osobliwych. Wyobrażam to sobie jako przestrzeń, gdzie przenikają się wszystkie przeszłe, teraźniejsze i przyszłe kobiece opowieści, które, paradoksalnie, są ze sobą nierozerwalnie połączone.

Czym więc są dla ciebie herstorie? I czy nie obawiasz się trendowości tego słowa?

Herstorie to dla mnie opowieści o kobietach osobliwych - i ta osobliwość objawia się wielorako. Jednak wszystkie te piratki, wojowniczki i domniemane czarownice łączy wspólny mianownik - każda z nich stanęła w opozycji do oczekiwań społecznych, przypisanych ról i konwenansów. Zawsze się uśmiecham na myśl o historii-legendzie Khutulun, mongolskiej księżniczki i praprawnuczki Czyngis-chana. Kiedy przyszedł mariażu czas Khutulun powiedziała, że weźmie za męża tego, który pokona ją w zapasach. Wpisowym na tamten zapaśniczy bój była setka koni, a nagrodą za wygraną - ręka księżniczki. Chętnych było mnóstwo, a ponieważ nikt z nich nie docenił umiejętności Khutulun, określanej przez swojego ojca mianem „najsilniejszego wojownika w całej armii”, wszyscy po kolei ponieśli sromotną porażkę i zostali odprawieni. Albo historia naszej Sydonii von Borck, oskarżonej o rzucenie klątwy na panujący wtedy na Pomorzu ród Gryfitów. Podczas skandalicznego procesu Sydonia wypowiada zdanie: „Co książę odchodzący bezpotomnie chce usłyszeć od swojego doradcy, jaką pociechę? Że nie jego niemoc spowoduje wygaśnięcie rodu Gryfitów i oddanie Pomorza w ręce Brandenburgii, lecz czary Sydonii, która ród przeklęła, bo Gryfita nie wziął jej za żonę”. Jestem zafascynowana tą śmiałością i bezkompromisowością, czasem myślę sobie, że gdy już będę dorosła, to chcę zostać Khutulun albo Sydonią. Nie jestem jednak wielką fanką słowa „herstorie” - jest dla mnie bardzo amerykańskie, kojarzy mi się z t-shirtem z H&M z napisem “the future is female” produkowanym przez panią w Bangladeszu za 2 dolary dziennie. Nie da się jednak ukryć, że sprawdza się w codziennej komunikacji i też zdarza mi się go użyć.

Czarownice znamy z “naszego”, europejskiego podwórka - w jaki sposób trafiłaś na losy mongolskiej księżniczki czy krewkiej piratki?

Na historię Khutulun trafiłam zupełnym przypadkiem, na stronie internetowej Rejected Princesses - i często bywa tak, że widzę po drodze rekomendację o treści „przeczytaj też o…”, otwieram więc jedną, drugą, siódmą kartę przeglądarki, żeby tylko nic mi nie umknęło. Tym sposobem stworzyłam listę postaci, liczącą teraz około czterdziestu nazwisk, które mnie zainteresowały i o których wiem, że prędzej czy później staną się dla mnie inspiracją. Poza tym, bardzo poważam i biorę sobie do serca treści osób takich jak Agnieszka Jankowiak-Maik (znana jako Babka od Histy) czy Anna Jankowiak (znana jako Wiedźma od Wiedzy). Z utęsknieniem czekam też na rozwój projektu Muzeum Historii Kobiet, nad którym pracują między innymi wyżej wymienione.

Ale losy Khutulun i Sydonii to nie jedyne żywoty, wokół których osnułaś już swoje dzieła. W jaki sposób trafiłaś na takie osobliwe kobiece postaci? Przypadkowo? W podróży? Z poleceń? Mam wrażenie, że z grubsza znamy, choćby przez popkulturę, postać Joanny d’Arc, potem długo, długo nic, na końcu pojawi się może i Kleopatra bądź Safona.

Tak, w narracji, która otacza nas na co dzień możemy wyszczególnić dosłownie parę postaci, które wszyscy znamy i bez problemu identyfikujemy - natomiast jest to dosłownie czubek góry lodowej. Pierwsza osobliwa postać jaką znalazłam, to Marguerite de Bressieux - oglądałam w kinie film „Ostatni pojedynek”, który poruszył mnie na tyle, że postanowiłam doczytać w internecie więcej. Okazało się, że film nawiązuje do prawdziwej historii pewnej Francuzki, która postanowiła zemścić się za „ostatnią zniewagę”. Duża część tych kobiecych znalezisk to czysty przypadek - podczas podróży czytam na bieżąco o odwiedzanych miejscach i dzięki temu, kiedyś, przypadkiem, udało mi się trafić do francuskiego zamku Chenonceau, zwanego „Zamkiem Dam”. Kiedy indziej w internecie „wychodzi na mnie” artykuł, który skłania mnie do dalszych poszukiwań - lub zgłasza się do mnie osoba z prośbą o wykonanie grafiki opartej o postać, która dotychczas była mi nieznana. Chciałabym też odchodzić od takiego upraszczania, że każda rycerka to Joanna d’Arc, każda władczyni to Kleopatra. Tworząc jeden z pierwszych wzorów na sitodruk, który przedstawiał właśnie Marguerite de Bressieux spotkałam się z tym, że większość osób na widok kobiety w zbroi od razu myślała: “O, znam ją, to Joanna d’Arc”. Chyba też z tego względu nie zdecydowałam się dotychczas na inspiracje najbardziej znanymi postaciami z kobiecych dziejów - ponieważ czuję, że one mają już swoje miejsce w tej narracji.

Od szkoły designu po własną markę - orka na ugorze czy american dream? Czyli opowiedz, proszę, o realiach tworzenia biznesu

Szkoła designu była wspaniałą lekcją dotyczącą współpracy i wychodzenia poza wyobrażenie o tym, co umiem i co jestem w stanie zrobić, co mnie ogranicza. Nagle okazało się, że nie ma żadnych zasad, co było niesamowicie odświeżające - do teraz myślę o tym, że oprócz edukacji projektowej odebrałam tam też super ważną lekcję o tym, żeby nie dać się zamknąć się w sztywnych ramach i konwenansach. Nie da się jednak ukryć, że studia to jedno, a tworzenie biznesu drugie. Gdy po studiach przyszła tak zwana rzeczywistość, okazało się, że teraz najważniejsza jest odpowiedź na pytanie: “Co się sprzeda?”. To było i nadal jest dla mnie trudne, bo często myślę o projekcie Natopticum jak o misji, którą trudno mi wycenić, spieniężyć. Nadal pokutuje takie przekonanie, że artysta robi sztukę dla sztuki - ale gdzie w tym wszystkim życie, komfort finansowy, wygoda? Nie uważam, żeby męczeństwo typu “przymieram głodem i nie mam gdzie spać” sprawiało, że sztuka jest dzięki temu głębsza, czystsza. A z drugiej strony - gdzie w sztuce są granice finansowej przyzwoitości lub czy w ogóle coś takiego istnieje? Zastanawia mnie też czy w sztuce zmierzamy do paradoksu obserwowanego w modzie - gdzie narzucone jest konkretne tempo tworzenia kolejnych kolekcji, któremu trudno jest sprostać i które wzmaga poczucie, że wszystko jest tylko na chwilę.

Pełnisz przy tym kilka ról - pakujesz, kroisz, odbijasz, zamawiasz materiały - a do tego: tworzysz. Jak dajesz radę? I czy biznesowa przyziemność, kalkulowanie kosztów, nie pochłania większości czasu na tworzenie?

Zauważyłam kiedyś w internecie takie zdanie: “Ja tylko chciałam być artystką, a oprócz tego muszę być content creatorem, specjalistką od media marketingu, video operatorem i business managerem”. Totalnie zgadzam się z tym, że w natłoku “biznesowych” obowiązków czas na tworzenie drastycznie się kurczy. W idealnym świecie każdy artysta miałby swojego Pierre’a Berge - który dla Yves Saint Laurenta był managerem i strażnikiem wszystkich organizacyjnych spraw. Pierre tak wypowiadał się o tym złotym podziale obowiązków: “Byliśmy układanką doskonałą. Pieniądze, licencje – nie byłoby tego, gdyby nie ja. Ale nie mógłbym sterować najpiękniejszym samolotem świata, gdybym nie miał paliwa i pilota. A jedynym, który potrafił latać, był Yves Saint Laurent”. Dla mnie bardzo ważny jest też storytelling wokół moich prac - spędzam mnóstwo czasu na zbieraniu informacji o postaciach, które mnie inspirują, chcę tą wiedzą się dzielić, więc przygotowuję artykuły, podcast i krótkie video, które mają na celu te postaci przybliżyć - uwielbiam to robić, nie wyobrażam sobie oddelegować tych obowiązków komuś innemu. Ale jednak - to znowu zabiera czas, odciąga od samego procesu tworzenia. Jeśli miałabym to procentowo ocenić, to myślę, że tworzenie zajmuje mi około 40% całego czasu, który przeznaczam na działanie wokół mojej marki. Kiedyś wydawało mi się, że to mało - teraz patrzę już na to zupełnie inaczej.

A jednak, popraw mnie, jeśli się mylę, to właśnie limitowane kolekcje sygnowane spod ręki artystek i artystów sprzedają się najlepiej - a czymś opłacić rachunki i codzienne życie trzeba - czy masz w głowie swój model biznesowy? I czy nie masz wrażenia, że wymiar biznesowy, koszta, zyski i podatki to temat tabu w świecie sztuki?

Oczywiście, że tak, na pewno jest to bardzo chwytliwe marketingowo, a jednocześnie ile można takich kolekcji naprodukować - już to jest dla mnie bardziej tworzeniem maszynowym, mechanicznym, kontrowersyjnym. Jednocześnie wciąż zastanawiam się nad korzystaniem z kreatywnych zasobów, które nie są przecież nieograniczone i które trzeba na bieżąco uzupełniać - bo przecież z pustego nawet Salomon nie naleje. Mój model biznesowy jest aktualnie eksperymentem - sprawdzam, co działa finansowo i co działa dla mnie, osobiście. W niektórych kwestiach jestem na tyle uparta, że jeśli coś mi nie pasuje, nie czuję tego, to zwyczajnie tego nie zrobię, nieważne jak bardzo jest to opłacalne PR-owo czy finansowo. W kontekście finansowym często myślę też o „Firmie Portretowej S.I. Witkiewicz” - która powstała właśnie po to, by podreperować domowy budżet. Wyobrażam sobie Witkacego, obrzydzonego sztuką użytkową, który maluje portrety za pieniądze, bo w jakiś sposób zmusza go do tego sytuacja życiowa. Zawiera w regulaminie firmy takie zdania jak „Klient musi być zadowolony. Nieporozumienia wykluczone” lub pisze wiersze w stylu:

„Nie jest to przyjemność duża
Cały dzień malować stróża
I za taki marny zysk
Zgłębiać taki głupi pysk”

Trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej tragicznego niż poświęcenie geniuszu, który się „nie sprzedaje” na rzecz tak zwanych chałtur - jednocześnie myślę, że jest to dużo bardziej powszechne, niż się wydaje. I rodzi to pewnego rodzaju dysonans - albo jesteś poważnym (i poważanym) artystą, który ma pieniądze, ponieważ twoja sztuka sprzedaje się doskonale od samego początku, albo nie jesteś prawdziwym artystą, bo bierzesz zlecenia, których nie czujesz, ale które ci te pieniądze dają.

Najpierw linoryt i haft, potem grafiki cyfrowe i wzornictwo na konfekcji - czy któraś technika jest twoją ulubioną? Czy je hierarchizujesz? I jak odnosisz się do cichego przekonania branży, że sztuką jest tylko to, czego nie da się maszynowo powielić?

Wydaje mi się, że każda z tych technik ma swoje specjalne miejsce w moim sercu - w tym momencie najchętniej wracam jednak do sitodruku i haftu, które umożliwiają mi tworzenie czegoś żywego i bardzo namacalnego. Tkanina i haft są dla mnie czymś bardzo kobiecym - w moim wyobrażeniu są bardzo adekwatnym medium do przekazywania dalej dziewczyńskich opowieści. Lubię czuć w rękach materiał, mulinę. Myślę, że na dłuższą metę nie byłabym w stanie tworzyć tylko grafik cyfrowych - nawet mimo tego, że taka grafika wiele potrafi wybaczyć, w przeciwieństwie do organicznych form, takich jak chociażby haft. W kwestii maszynowego powielania jestem zdania, że istnieją różne stopnie powielalności. Jeśli grafika cyfrowa zostanie maszynowo wydrukowana dziesięć razy, ma inną wartość niż ten sam linoryt odbity ręcznie dziesięć razy. Tworzenie limitowanych kopii to dla mnie nadal sztuka - po prostu bardziej przystępna. Często zastanawiam się nad takimi branżowymi przekonaniami - kto ustala co jest sztuką, a co nie, co jest akceptowalne, a co jest tematem tabu, o czym teraz rozmawiamy otwarcie, a co należy przemilczeć. Baśń Andersena “Nowe szaty króla” jest dla mnie momentami alegorią świata sztuki - w baśni wszyscy widzą, że coś tu się nie zgadza, te mistyczne szaty, nad którymi rzekomo pracują rzemieślnicy w ogóle nie powstają, ale nikt się nie odezwie, bo nie chce dać się ośmieszyć, nie śmie podważać czyjegoś autorytetu, czy uważa, w sumie nie wypada nic mówić, skoro nikt inny nie zabrał głosu.

Sztuka kobiet, sztuka feministyczna, sztuka queerowa, a może zaangażowana? W jaki sposób, jako artystka, postrzegasz te czasem mało zręczne próby kategoryzowania sztuki tworzonej przez osoby z doświadczeniem kobiecym?

Zastanawiam się nad tym, czy wszystko musimy zawsze dokładnie opisać, nazwać, kategoryzować i szufladkować. Wydaje mi się, że przez wtłaczanie w sztywne ramy i nazwy możemy takiej sztuce dodatkowo ujmować.

W twoich pracach widzimy jednak przekrój sylwetek - “okazuje się”, że kobieta ma fałdki, nie zawsze pełne piersi czy kształtne uda. Czy to twój programowy gest?

Nie identyfikuję się z przedstawianiem sylwetki kobiecej w jeden określony sposób, bo trąci to totalną sztucznością - sylwetka typu Barbie jako jedyna słuszna to przeszłość. Ważna jest dla mnie różnorodność - któraś z moich dam będzie mieć fałdki, któraś mniej kształtne biodra i piersi, a któraś bardzo pełną figurę. Jest to dla mnie bardzo oczywiste i naturalne, jest to coś, nad czym nie muszę się zastanawiać podczas tworzenia. Nie utożsamiam się z superbohaterkami, które nie mają grama tłuszczu, mają za to lśniące włosy, wysokie obcasy i dopasowany kostium, w którym widać ich nienaganną figurę. Moje bohaterki są ludźmi z krwi i kości, a ich figura i aparycja nie ma służyć niczyjej przyjemności - ani służyć w ogóle. Myślę, że przedstawianie siły kobiet przez pryzmat nieskazitelnego wyglądu świadczy o tym, że nadal coś tu nie gra. W całej tej dyskusji wokół ciał i sylwetek zwracam jednak uwagę na to, by nie przedstawiać, nie promować skrajności - ani w jedną, ani w drugą stronę.

rozmawiała: Agnieszka Budnik
zdjęcia&sztuka: Natasza Rogozińska